Budzi mnie gong. O rany, 5:30. Jest jeszcze na wpół ciemno i mój umysł nie do końca jeszcze łapie, gdzie ja w ogóle jestem i co się dzieje. Z łóżka obok słychać niechętne pomrukiwania Adama. OK, skoro Adam, to i Indie. Jesteśmy w Indiach. Trzeci lub czwarty raz budzę się w tym miejscu – nie wiem dokładnie, który, bo dni są prawie takie same. Szybko ogarniamy się i wyskakujemy z pokoju w słabnącą już ciemność.
Joga w Indiach – warto spróbować!
Choć to Indie, to jesteśmy na ich północy, właściwie już w Himalajach. O tej porze jest więc rześko, głowa szybko się otrzeźwia. Jest też cicho, bo nie wolno nam jeszcze nic mówić. Skradamy się po schodach do salki, w której już czeka na nas zapalona świeczka, tlące się sandałowe kadzidełka i nasza mentorka – Lalita-Ji. I zaczynamy nowy dzień wypełniony po brzegi jogą. Bo joga w Indiach to coś, czego trzeba spróbować!
Joga powstała w Indiach, a Rishikesh to jej indyjska stolica, miejsce święte tym bardziej, że leży nad Gangesem. Pielgrzymują tu i Hindusi, i zagraniczni turyści, pod których organizuje się tu przeróżne kursy. Nie mogliśmy szwendać się po Indiach i nie zaznać, czym jest joga. Spośród wielu ashramów czyli pustelni, duchowych sanatoriów, oferujących kilkudniowe „rekolekcje jogi”, wybraliśmy położony kilka kilometrów od miasta, tuż nad brzegiem Gangesu Phool Chatti Ashram. 7 dni nie samych tylko ćwiczeń fizycznych, z którymi w Polsce utożsamiamy jogę, a pełnego spektrum jogi i życia w ashramie.
Joga w Indiach – poranek
06:00 Nasz piętnastogodzinny plan zajęć rozpoczynamy o szóstej, półgodzinnymi zajęciami cichej medytacji. O tej porze ciężko jest nie pogrążyć się znowu we śnie, ale sandałowe kadzidełka pomagają utrzymać umysł trzeźwym.
06:30 Kolejny kwadrans to śpiewna recytacja mantr, których znaczenia być może nie znamy dokładnie, ale które wprawiają całe ciało w delikatne wibracje.
06:45 Dzień witamy też ćwiczeniami oddechowymi, przed którymi należy jednak odpowiednio przygotować ciało. Służy nam do tego jalaneti – jogińska technika oczyszczania nosa i zatok. Przed pierwszym razem byłam przerażona. Lalita-Ji napełnia małą koneweczkę ciepłą wodą z solą, po czym wlewa sobie ten płyn w jedną dziurkę od nosa, a woda wycieka drugą dziurką! Byłam pewna, że zadławię się, zakrztuszę, połknę całą tę wodę i tyle będzie z zetknięcia Polki z tą arcystarą hinduską magią. Ku memu zdziwieniu wszystko poszło gładko – kluczem jest odpowiednie przechylenie głowy i otwarte usta. Wrażenia po takim płukaniu są nieziemskie – jeszcze nigdy nie miałam tak czystego nosa!
07:15 Płukanie nosa i ćwiczenia oddechowe były przygotowaniem przed 1,5-godzinną sesją ćwiczeń fizycznych bazujących na pozycjach hatha jogi. Rozciąganie, przeróżne asany, uspokojenie – i 90 minut mija jak z bicza trzasnął.
09:00 Śniadanie jemy na tarasie na dachu jednego z budynków. Na talerzu owsianka i owoce, w kubku bardzo charakterystyczny dla Indii czaj czyli herbata z mlekiem i przyprawami. Czekamy, aż każdy dostanie swoją porcję. Wciąż obowiązuje nas cisza, którą musimy zachowywać cały poranek oraz w trakcie każdego posiłku. Daje to szansę na kontemplację tak smaku, jak i widoków lepszych niż w najdroższych restauracjach – przedmurze Himalajów i szumiący niedaleko Ganges tworzą pocztówkową mieszankę.
10:00 Czas na karma yogę w formie pracy na rzecz ashramu. Ktoś zamiata plac, ktoś inny zajmuje się kwiatami, wyrzuca śmieci czy sprząta łazienki. Ma to nas nauczyć altruistycznej pracy bez oczekiwania wzajemności.
10:30 Jedną z najciekawszych części dnia są przedpołudniowe medytacyjne spacery. Każdy w inne miejsce, każdy z innym zadaniem do wykonania po drodze. Wędrujemy więc boso akweduktami, skupiając się na wrażeniach dochodzących przez stopy. Podążamy też pod położony w górach wodospad, myśląc o wdzięczności dla rodziny i bliskich. Kiedy indziej odbywamy też rytualne zanurzenie w Gangesie, który dla Hindusów, bardziej niż rzeką, jest boginią, która została zesłana na Ziemię i ma moc oczyszczania. Boginię przed kąpielą trzeba jednak do siebie przekonać, mruczymy więc najpierw w jej kierunku mantry i puszczamy w jej nurt kwiaty.
Joga w Indiach – popołudnie
12:30 Lunch jemy w ciszy i siedząc na podłodze. Na talerzach lądują kolejne jego składniki, wszystko wegetariańskie, co jest nieodłącznym elementem jogińskiej filozofii. Zawsze jemy ryż i ciapati czyli hinduskie placki. Poza tym miła obsługa serwuje nam zupę z soczewicy oraz kapustę, szpinak, ziemniaki i fasole w przeróżnych formach. Czasami lunch obejmuje też kwaśne mleko. Niektórzy nawet go nie tykają, ja natomiast zawsze proszę o dokładkę – łechcze ono przyjemnie moje słowiańskie kubki smakowe.
15:00 Dwie godziny sjesty po obiedzie mijają na przyziemnych sprawach typu pranie czy pogawędka z sąsiadami (o tej porze nie obowiązuje nas już milczenie). O piętnastej gong zwołuje nas do salki na zajęcia polegające na lekturze i dyskusji na tematy dotyczące filozofii jogi i jej zastosowania w dzisiejszych czasach.
16:00 Czas na kolejną porcję ćwiczeń na ten dzień, tym razem w formie ashtanga jogi, która obejmuje bardziej wymagające i dynamiczne pozycje. Któregoś dnia Lalita-Ji przeprowadza jednak sesję jogi śmiechu. Na początku jesteśmy trochę sceptyczni i sztywni. Pod koniec Lalicie ciężko jest nas uspokoić tzn. wystudzić nasze wybuchające co raz to na nowo salwy śmiechu.
O zmierzchu jesteśmy świadkami wieczornej pudży – hinduistycznego obrzędu złożenia bóstwom ofiary. To nic drastycznego – w ashramowej świątynce na środku głównego placu pali się świece, kadzidła i klarowane masło ghee, zmawia modlitwy, dzwoni w dzwony i gongi, których hałas ma przywołać bóstwa. Po pudży następuje mój ulubiony punkt dnia – kirtan czyli wspólna medytacja w śpiewie. Każdy dostaje do ręki jakiś instrument i przez kilkadziesiąt minut śpiewamy jedną albo dwie mantry. Ile konkretnie zajmuje to czasu – nie wiem, za bardzo zanurzam się w tym śpiewnym transie, żeby kontrolować mijające minuty. Gdy wszystko milknie, wręcz czuć, jak z człowieka wypływa energia nagromadzona przez wielokrotne powtarzanie wprawiających ciało w wibracje sylab.
Joga w Indiach – wieczór
19:30 W tym ashramie nie można być głodnym – wieczorem czeka nas jeszcze kolacja. Nadziewane pomidory czy ziemniaki, zupy, ciapati – wszystko wegetariańskie, wszystko pyszne. Do ostrości hinduskiej kuchni da się przyzwyczaić.
20:30 Nie można jednak przedobrzyć z napełnianiem żołądka, bo wciąż mamy przed sobą ostatni punkt dnia – medytację z przewodnikiem, czyli ni mniej ni więcej tylko naukę kilku technik medytacji. Jestem w tym temacie nowicjuszem, wszystko jest więc dla mnie nowe i przydatne. Medytujemy używając mantr i mali czyli hinduskiego różańca, intensywnie skupiając się na oddechu czy też próbując wejść w stan głębokiej relaksacji, wręcz półsnu. To bardzo przyjemne zajęcia, dobre zakończenie długiego dnia.
21:00 Umysł i ciało są już właściwie ‘ululane’. Zamiast kołyski – łóżko w skromnym ashramowym pokoju. Zamiast kołysanki – szum Gangesu. Jutro powtarzamy cały cykl – jak mantrę!