Samochody przejeżdżają tu rzadziej niż raz na godzinę. Stoimy kilkadziesiąt minut w żarzącym słońcu, na poboczu szutrowej drogi biegnącej w stronę widocznego jak na dłoni pasma ośnieżonych szczytów. Tyle wystarczy, by uświadomić sobie, że nazwa „Pamirska Autostrada” została nadana nieco na wyrost.
Z dala od świata
Droga zaczyna się w Osz – drugim najludniejszym mieście Kirgistanu – i niemal od razu zaczyna wić się serpentynami, przeciskać przełęczami położonymi na ponad trzech tysiącach metrów nad poziomem morza. Prowadzi do osad złożonych z kilkunastu ubogo wyglądających chat. Już tutaj kierowców jest niewielu, choć to zaledwie przedsionek prawdziwego Pamiru. W ten na dobre wjeżdżamy dopiero po skręceniu na południe w stronę granicy z Tadżykistanem, tuż za wioską Sary-Tash, będącą ostatnim przyczółkiem cywilizacji na najbliższe kilka godzin.
W królestwie gór
Można jechać tą trasą aż do miasteczka Murgob przez pół dnia (to niecałe 250 kilometrów, ale prowadzące przez niezliczone strome podjazdy) i zobaczyć na niej ledwie kilka osób. Śladów obecności ludzi niemal nie widać. Posterunek pograniczników na kirgisko‑tadżyckiej granicy to porzucony na pustkowiu budynek. Towarzyszy mu tylko ustawiony w pobliżu znak głoszący: „Wita was naród Górskiego Badachszanu”. Pojedyncze chaty przy jeziorze Kara-kul zdają się rozlatywać w oczach. Stojące wzdłuż drogi ogrodzenia z drutem kolczastym (niedaleko zaczynają się Chiny) wyglądają niedorzecznie, bo dookoła są tylko kamienie i pokryte śniegiem szczyty sześcio- i siedmiotysięczników.
Rządy dzikiej przyrody
W Pamirze rządzą góry i są to rządy twardej ręki. Autostrada prowadzi przez przełęcze sięgające 4655 metrów – ledwie 50 metrów niżej niż najwyższy punkt Szosy Karakorumskiej – czasem nad skrajem przepaści, czasem przy brzegu rwącej rzeki. Strumienie przecinające trasę okresowo wzbierają. Wówczas kierowcy zanurzają w nich całe podwozie i trzymają kciuki, by samochód nie odmówił posłuszeństwa i nie zablokował ruchu. Droga jest kamienista, co rusz wjeżdża się na stromizny lub zjeżdża z góry, więc pokonanie całego traktu, który kończy się dopiero w stołecznym Duszanbe (1250 kilometrów!), to zadanie na parę dni.
Poza czasem
Niemal całość Pamirskiej Autostrady leży w granicach Górskobadachszańskiego Wilajetu Autonomicznego. To ubogi region, jakby zatrzymany gdzieś w połowie ubiegłego wieku. Zajmuje prawie połowę Tadżykistanu, ale jest domem dla zaledwie 2,5 proc. ludności kraju. Miejscowości na trasie rozrzucone są co kilkadziesiąt, kilkaset kilometrów i żyje w nich niewiele osób. Pamirczycy w większości mieszkają w kiszłakach, czyli osadach, które trudno nawet nazwać wsiami. Poza nimi ludzką ręką zbudowano tam jedynie linie energetyczne i drewniane mosty nad rwącymi rzekami, trzymające się na paru linach i słowie honoru. Wieści o dekomunizacji najwidoczniej jeszcze tutaj nie dotarły. W miasteczkach na piedestałach stoi kilku Leninów, z portretu na drzwiach jaskrawoczerwonej ciężarówki spogląda z kolei Józef Stalin.
Nieujarzmione piękno
Trudno nie poczuć na tej trasie pewnego niepokoju, związanego z przejściem w świat trzymany w szachu przez żywioł gór. Od razu po przekroczeniu granicy kirgisko-tadżyckiej chmury schodzą tak nisko, że nieomal spadają nam na głowę. Rzeki, obok których prowadzi autostrada, są narowiste – przylegają do niemalże pionowych ścian i zmuszają kierowców do jazdy tuż nad przepaścią. Zdarzają się jednak i spokojne momenty, kiedy można podziwiać niezwykłą naturę Pamiru – wodospady drążące w zboczach gór, mieniące się na fioletowo kamienie, ośnieżone korony szczytów.
Zielone ogrody wiją się nad rzeką Pandż, skąd kamieniem można dorzucić do Afganistanu. Jezioro Kara-kul oświetlone jest tak, jakby tylko na jego potrzebę ustąpiły chmury i przestał smagać wiatr. Błękitne wody strumieni szaleją między ostrymi skałami i ciągną się kilometrami przez równiny przypominające pustynię. Czasem na horyzoncie pojawi się pojedyncza jurta lub przeganiający stada pasterz. Pamir jest srogi, niebezpieczny, niedostępny, ale w jego surowości kryje się nadal nieujarzmione piękno.