2019 rok, Kigoma, senne tanzańskie miasteczko na brzegach jeziora Tanganika. Na łagodnych falach kołysze się zacumowany do nabrzeża portu duży, pasażerski statek. To MV Liemba, ostatnia pływająca jednostka Kaiserliche Marine- niemieckiej Cesarskiej Marynarki Wojennej, były „Graf Goetzen”. Tylko co robi tutaj, kilka tysięcy kilometrów od swojej hamburskiej stoczni, przeszło sto lat po jego zwodowaniu? Jak się tu w ogóle znalazł?
Niezwykłe jezioro
Ulice Dar Es Salam są wiecznie zatłoczone. Dziesiątki samochodów, setki skuterów, tysiące ludzi roją się w centrum sprzedając, kupując, jedząc, pracując w zgiełku, tumanach kurzu i gęstym smogu. Miasto od wybudowania pod koniec XIX wieku znacznie się rozrosło, ale pozostało jednym z głównych miejsc wymiany handlowej na wschodnim wybrzeżu Afryki. Do portu przypływają gigantyczne kontenerowce z Chin. Linia kolejowa wybudowana tuż przed pierwszą wojną światową przez Niemcy pozwala na transport wszystkiego w głąb kontynentu, aż nad Tanganikę.
Jezioro znajduje się ponad tysiąc kilometrów dalej. To stamtąd towary trafiają do sąsiadujących z jeziorem krajów – Zambii, Konga, Burundi. Drugie największe jezioro świata rozciąga się na 673 kilometry. Ciężko wyobrazić sobie taki dystans- dokładnie tyle dzieli Ustrzyki Dolne i półwysep Helski. Niezwykłe bogactwo jego wód to niemal 300 endemicznych gatunków ryb, krokodyle i hipopotamy. Do kontroli tego ważnego akwenu, bo dzielącego niemieckie posiadłości w Afryce od belgijskiego Konga, władze kolonii postanowiły użyć bohatera niniejszej historii – pełnomorskiego okrętu wojnennego SMS Graf Goetzen, zwodowanego w hamburskiej stoczni. Dotarł do wybrzeży Tanzanii w 1913 roku, rozmontowany i wysłany w 5 tysiącach skrzyń do Kigomy, gdzie po złożeniu wpłynął na wody Tanganiki.
Długa droga żelazną bestią
Zgiełk panujący na stołecznej stacji, z której wyruszył przeszło sto lat temu Goetzen, jest nie do opisania. Nikt łącznie z kasjerami nie wie, o której wyruszy najbliższy transport do Kigomy. Kupuję więc za kilkanaście dolarów bilet na wagon sypialny drugiej klasy i rozkładam karimatę w oczekiwaniu na przyjazd pociągu. Mijają godziny i w końcu na stację wtacza się żelazna bestia. Ciągną ją dwie potężne lokomotywy, z wagonów wysypuje się mrowie ludzi, a załoga przygotowuje pociąg do drogi powrotnej. Mamy przed sobą dystans, jaki dzieli Katowice i Paryż. Kolej pokonuje go w żółwim tempie, zatrzymując się w leżących gęsto wzdłóż torów wsiach.
W każdej pociąg oblepiają dziesiątki sprzedawców oferujących niemal wszystko. Zdecydowanie najpopularniejsze są długie na ponad metr tyczki trzciny cukrowej, orzeźwiają i zabijają głód. Można też kupić papierosy, colę, suszone ryby, najpopularniejsze danie lokalnego streetfoodu czyli omlet z frytkami i piekielnie ostrym sosem, mydło, długopisy, zegarki, żółwie. Ceny są o kilka groszy wyższe niż w sklepach i kilkakrotnie niższe, niż w wagonie restauracyjnym, więc handel kwitnie. Sam pociąg jest utrzymany w zaskakująco dobrym stanie, wprawdzie w wagonach brakuje klimatyzacji i przez otwarte okna wpadają do środka chmary moskitów, ale czysta pościel, gniazdka i bieżąca woda w każdym wagonie może zawstydzić większość składów PKP.
W moim przedziale jedziemy we czwórkę – ja, dwóch arabskich kupców wracających po biznesowych negocjacjach do Kigomy i Ibrahim, jadący do dziewczyny student z Dar es Salam. Rozmawiamy na najróżniejsze tematy, ale koledzy muzułmanie niestety nie chcą ze mną opróżnić kupionej właśnie na tę okazję butelki tanzańskiego ginu. Jak się później przekonam, mieli szczęście – trunek do najlepszych nie należał, a i moja głowa odczuła jego skutki bardzo znacząco.
Spotkanie z historią
Do Kigomy docieramy w piątkową noc. Rozkładam namiot na stacji i odpoczywam kilka godzin. Dworzec obklejony jest plakatami ostrzegającymi przed epidemią Eboli szalejącą w sąsiednim Kongo. Zerkam na niektóre i biegnę do portu by zobaczyć Liembę. Niestety, w sobotę port jest zamknięty, strażnicy nie dają się przekupić (!) i każą czekać do poniedziałku.
W końcu jest! Płacę zawrotną jak na lokalne warunki sumę 10 dolarów za wejście do portu i drugie tyle za wejście na pokład. Dostaję nawet wypisany moim długopisem na kartce z zeszytu „rachunek”. Nie żałuję ani grosza, statek jest po prostu piękny. Gdy Niemcy zwodowali go na falach Tanganiki był największą jednostką pływającą i pozostał nią aż do lat 50-tych. Uzbrojony niegdyś w 4 potężne działa, był absolutnie poza zasięgiem wysłanych do walki z nim brytyjskich motorówek.
Dopiero w obliczu przybyłych w 1916 roku bombowców kapitan zdecydował się zatopić okręt, ale w 1924 roku niczym feniks z popiołów „Graf” odrodził się. Podniesiony z dna przez Brytyjczyków, którzy przejęli kontrolę nad Tanzanią, został wyremontowany i nadano mu obecną nazwę. Jako MV Liemba pływa nieprzerwanie po Tanganice transportując ludzi i towary do nadbrzeżnych miast. W latach 90-tych brał udział w ewakuacji ponad 70 tysięcy ludzi z pochłoniętego wojną domową Konga.
Po kilku remontach dziób dawnego SMS Graf Goetzen dalej dumnie rozcina fale, pozostając jedyną pływającą jednostką Cesarskiej Marynarki Wojennej i jedną z najstarszych wciąż wykonujących komercyjną działalność jednostek. Na zmianę szybko się nie zanosi, bo koszt budowy nowego statku jest dla Tanzanii zaporowy, więc statek który w Europie byłby już muzeum wciąż kołysze się na wodach największego jeziora Afryki.