Zwiedzić cały świat – Wywiad z Wojciechem Dąbrowskim, część I

Na spokojnie, Wywiady

  • Tekst: Adam Warszawski Marcin Dębski

  • Data publikacji:
    • Poznaj autora

      Współzałożyciel Travel Architects oraz magazynu podróżniczego Podróże Szyte na Miarę. Przedsiębiorca, który konsekwentnie realizuje marzenie o zbudowaniu firmy opartej o pasję, wartości i nieustanne dążenie do doskonałości. Kocha gromadzić przeróżne doświadczenia podróżnicze. Od rejsu Queen Mary 2 przez Atlantyk, po zwiedzanie indyjskich wiosek w których widok białego wciąż wzbudza ogromne zdumienie i fascynację.

“Możesz utracić wszystko, ale nikt nie zabierze Ci tego, co w życiu zobaczyłeś i przeżyłeś.” To życiowe motto Wojciecha Dąbrowskiego, pierwszego polskiego podróżnika, który odwiedził wszystkie państwa świata. W obszernej rozmowie, którą zgodził się z nami przeprowadzić, dzieli się z Wami swoimi opowieściami oraz spostrzeżeniami dotyczącymi idei podróżowania.

Lodowiec O`Higgins w Chile

Wojciech Dąbrowski i lodowiec O`Higgins, Chile, fot. W. Dąbrowski

Dzieciństwo w Nowym Porcie w Gdańsku

Podróże szyte na miarę to magazyn, którego celem jest inspirować, pobudzać ciekawość świata i dostarczać praktycznych porad związanych z podróżowaniem. Co lub kto był dla Pana największą inspiracją do tego aby wejść głębiej do świata podróży? Jak to wszystko się zaczęło?

Zaczęło się tak właściwie… w dzieciństwie. Urodziłem się w Gdańsku, w Nowym Porcie. Nie w szpitalu, a w prywatnym domku, bardzo ubogim zresztą. To miejsce miało dla malucha jakim byłem tę zaletę, że było położone zaledwie 100 metrów od kanału portowego. Port wówczas, po wojnie, nie był ogrodzony, więc można było chodzić gdzie się chciało. Moje dzieciństwo upłynęło przy akompaniamencie statkowych syren. Okręty tym kanałem wpływały, wypływały, a niektóre cumowały dosłownie o krok od naszego domu. Naszą ulicą – Wąską, brukowaną kocimi łbami, z tych statków szli do knajpek w mieście  marynarze różnych bander. Rozmawiali językami niezrozumiałymi dla mnie, mieli różne kolory skóry, palili jakieś zupełnie inne, pachnące papierosy. Dla małego chłopca to było coś niezwykłego.

Zacząłem sobie tworzyć w głowie obraz tego świata, z którego przybywali. Później poszedłem do szkoły, zachłysnąłem się lekturami, pochłaniałem Juliusza Verne`a, Alfreda Szklarskiego, Josepha Conrada i innych. Zacząłem marzyć o tym, że któregoś dnia może i ja pojadę gdzieś daleko. W tamtych czasach to było oczywiście nierealne. W ogóle wyjazd za granicę dla takiego szeregowego obywatela był rzeczą nieosiągalną, nie mówiąc już o pokonaniu “Żelaznej Kurtyny”. Po upływie lat, okazało się jednak, że powoli, przy dużej dozie wytrwałości, mrówczej pracy, da się realizować marzenia.

Miasta portowe tworzą często niesamowitą atmosferę, niepowtarzalny klimat. W porcie pojawiają się najróżniejsze osoby, załatwiające najróżniejsze sprawy…

Zgadza się. Gdańsk Nowy Port, w tej chwili bardzo zaniedbana dzielnica, wówczas tętnił życiem. Przypływały statki z transportami, z pomocą z organizacji UNRRA (Agenda Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy), tam toczyło się również życie półświatka, małe knajpki, panienki lekkich obyczajów itd. Ja właśnie w takiej atmosferze dorastałem, pierwszych 18 lat mojego życie upłynęło właśnie w gdańskim Nowym Porcie.

Pierwszy wyjazd zagraniczny

Kiedy przyszedł moment gdy po raz pierwszy przekroczył Pan granicę Polski?

Ułatwiło mi to harcerstwo, do którego należałem od 12 roku życia. Bardzo mi się ZHP podobało, harcerstwo było dla mnie przygodą. Zdobywanie sprawności, umiejętności, pięcie się w hierarchii, zdobywanie nowych stopni wypełniało czas, który moi koledzy spędzali na ulicy. Pierwszy raz granicę przekroczyłem właśnie z harcerzami. Taka furtka została stworzona w latach 60., kiedy otwarto możliwość przejścia bez paszportu do tzw. stref konwencji małego ruchu turystycznego w Czechosłowacji. To były przygraniczne obszary w Sudetach i w Tatrach.

Ja pierwszy raz przekroczyłem granicę na Łysej Polanie w Tatrach. Było to coś niezwykłego, nagle znalazłem się w zupełnie innym świecie, gdzie ludzie mówią w innym języku, obowiązują inne pieniądze, które bardzo trudno zdobyć. Wtedy nie było tak jak teraz, że idzie się do kantoru i wymienia się dowolną kwotę. Były potrzebne papiery, zaświadczenia i książeczki walutowe by wymienić nawet niewielką kwotę.

Medan na Sumatrze

W mieście Medan na Sumatrze, Indonezja, fot. W. Dąbrowski

Najtrudniej dostępne miejsca

Przeskoczmy może teraz od pierwszych podróży na głęboką wodę. Jakie było najtrudniej dostępne miejsce, w które udało się Panu dostać? Zarówno pod względem barier geograficznych jak i politycznych, czy jakichkolwiek innych.

Miejsce najtrudniejsze do odwiedzenia ze względów logistycznych, zorganizowania transportu i dostania się tam to chyba wyspa Pitcairn na Oceanie Spokojnym. Dolecieć się tam nie da, ponieważ nie ma gdzie wylądować, położona jest tak daleko, że poza zasięgiem nawet najlepszych helikopterów. Pozostaje więc jedynie droga morska, nie ma jednak na Pitcairn regularnych rejsów. Raz na jakiś czas przepływają nieopodal statki ekspedycyjne oraz dwa razy w roku statek handlowy, który płynie z Nowej Zelandii do Panamy. Pitcairn jest mniej więcej w połowie drogi.

Statek zatrzymuje się, zostawia jakieś zaopatrzenie i płynie dalej (obecnie docierają tam już statki turystyczne, z reguły dość luksusowe – red.). Mnie się udało dotrzeć na statku ekspedycyjnym, z międzynarodową grupą podróżników. Koszty udziału w takiej ekspedycji były ogromne. Na szczęście dostałem potężną zniżkę z racji mojej działalności dziennikarskiej i to umożliwiło mi wzięcie udziału w tym rejsie. Jestem podróżnikiem budżetowym, który z zasady nie korzysta z pomocy od sponsorów. Dzieliłem najtańszą kajutę z pewnym Amerykaninem. Do dziś obaj wspominamy, jak strasznie w niej bujało gdyż była to ostatnia kajuta, zlokalizowana na dziobie, nikt jej nie chciał.

Najtrudniejszym miejscem ze względu na realne niebezpieczeństwa i odmienną obyczajowość był prawdopodobnie któryś z krajów centralnej Afryki, np. Niger. Państwo, w którym bez przerwy się kotłuje. Udało mi się w Nigrze dotrzeć do bardzo malowniczego fragmentu Sahary – Pustyni Tenere, zwanej Pustynią Pustyń. Wspominam o tym zresztą w jednym z rozdziałów mojej książki.

Dzieci we wsi w DR Kongo

Dzieci w jednej z wiosek Demokratycznej Republiki Kongo, fot. W. Dąbrowski

Przygotowania do podróży

Która wyprawa wymagała najwięcej przygotowań? Na którą poświęcił Pan najwięcej czasu i wysiłku na etapie planowania?

Prawdopodobnie moja pierwsza podróż dookoła świata. Działo się to w czasach gdy nie było jeszcze tzw. taryf RTW (Round The World) – czyli biletu lotniczego dookoła świata, który można kupić za relatywnie niską cenę. Te taryfy bardzo ułatwiają obecnie planowanie tak dalekiej podróży. W tamtych czasach, w sytuacji gdy człowiek dysponował ograniczonymi środkami finansowymi, taką podróż konstruowało się z kawałeczków, które dopiero zebrane w całość dawały podróż dookoła globu. Z tego wynikała pracochłonność. Należało zdobyć informacje krajoznawcze, ustalić jakie są budżetowo najbardziej opłacalne rozwiązania dla poszczególnych zaplanowanych fragmentów. Czasem w zamknięciu całej skomplikowanej trasy pomagał przypadek.

W tamtym czasie, tak się złożyło, że LOT otwierał linię do Singapuru z międzylądowaniem w Dubaju. Ja się tego złapałem jak deski ratunkowej i udało mi się dostać bilet na jeden z pierwszych lotów. Dowiedziałem się też, że w Singapurze w tamtym czasie działały agencje podróży, które sprzedawały “spod lady” bilety po dwukrotnie niższych cenach od oficjalnych. Pozostała kwestia jak kupić i sprowadzić taki papierowy bilet. Udało mi się znaleźć pewnego biznesmena, który bywał w Singapurze i za przekazaną mu gotówkę zakupił dla mnie ten bilet na miejscu. W ten sposób udało mi się przygotować drugi etap tej podróży: przez Pacyfik, z przystankami na wyspach Oceanii, m.in. w Nowej Zelandii. Trzeci etap to już podróż lądowa. Z Kalifornii przez centralną Amerykę, aż do Panamy.

Tutaj największym problemem były wizy. Dziś albo nie potrzebujemy do tych krajów wiz albo dostajemy je na granicy. Wówczas trzeba było na głowie stawać, aby te wizy zdobyć, pisać teleksy, znajdować placówki dyplomatyczne. Na przykład żeby dostać się do Kostaryki musiałem znaleźć (co wcale nie było łatwe) konsula honorowego w Warszawie, który po długich ceregielach tę wizę mi załatwił. Później okazało się, że jest nieważna a granicę przekroczyłem dzięki korupcji strażników. W Panamie okazało się, że kubańskie linie lotnicze latają raz w tygodniu do Hawany. Z Kuby dwie linie; czechosłowacka oraz enerdowska latały do Europy, dzięki temu udało się zakończyć podróż. Jednak nakład pracy aby przygotować całość był kolosalny, wszystko działo się w czasach gdy nie było internetu. Była to wielka niewiadoma, ale też przez to wielka przygoda.

Świat jest mały

Świat skrywa bardzo wiele tajemnic. Czasem spotykają nas sytuacje czy zjawiska kompletnie niewytłumaczalne, niezwykłe. Na pewno niejedna tego typu przygoda i Panu się przydarzyła.

Rok 1975. Moja pierwsza wyprawa drogą lądową do Indii. Po drodze trafiłem do Kabulu, wtedy w Afganistanie panował względny spokój. Poszedłem do naszej ambasady w Kabulu aby porozmawiać o historii stosunków polsko – afgańskich, nie każdy dziś to wie ale jeszcze przed drugą wojną światową nasi inżynierowie budowali tam drogi. W ambasadzie zapytano mnie czy skoro już tu jestem, to może miałbym ochotę spotkać się z parą Polaków mieszkającą na stałe w Kabulu.

Po wielu tygodniach samotnej podróży oczywiście skorzystałem z zaproszenia. Na miejscu okazało się, że gospodarze mają już jednego gościa z Polski. Wchodzę do izby, rzeczywiście siedzi jegomość, na oko w moim wieku, Polak. Uśmiecham się, podaję mu rękę, mówię: – Wojtek. On patrzy na mnie, mówi: – Ja też Wojtek. A ja żeby podkreślić odrębność, mówię: – Ale ja Wojtek Dąbrowski. A on patrzy na mnie i mówi: – Ja też Wojtek Dąbrowski. Po czym okazało się, że tenże Wojciech Dąbrowski, mało tego, że jest z mojego rocznika, to również jest inżynierem elektronikiem, a spotkaliśmy się w Kabulu…

7 jezior Tadżykistan

Spotkanie w okolicy 7 Jezior, Tadżykistan, fot. W. Dąbrowski

Podróże, a praca na etacie

Wspominał Pan, że przez większość swojego dorosłego życia pracował Pan na etacie. Tym bardziej niesamowite jest to, że udało się odwiedzić wszystkie państwa świata. Jak udało się Panu to pogodzić?

Było to osiągnięcie bardzo trudne w realizacji ale musicie Panowie wziąć pod uwagę, że niestety sporo lat upłynęło… Przez 31 lat pracowałem na etacie i wtedy faktycznie podróżowałem w trakcie swoich urlopów. Jednak fakt, że pisałem artykuły i dawałem dziesiątki prelekcji w klubach, bibliotekach przybliżając świat Polakom sprawiał, że w pracy moje kierownictwo trochę inaczej patrzyło na moje wyczyny. Dawało mi to podstawy aby wystąpić do szefów o drugi miesiąc bezpłatnego urlopu, przy czym udawało się to czasem złożyć w całość, a czasem również złożyć w całość urlopy z dwóch sąsiednich lat. Poza tym, starałem się mieć dobrą opinię w pracy, tak aby ludzie wykonujący moje obowiązki podczas mojej nieobecności wiedzieli, że wszystko co można przewidzieć przed wyjazdem, będzie z wyprzedzeniem załatwione.

Po latach, gdy zagraniczny inwestor wykupił moją firmę i bez ceregieli potraktował wielu pracowników, zwłaszcza tych z wysokimi wynagrodzeniami, zostałem zwolniony i poniekąd jestem za to wdzięczny. Początkowo wyglądało to nieciekawie, ale nagle się okazało, że mam dużo czasu i jestem “free”. Odetchnąłem. Mogę planować podróże do woli, co aż do dnia dzisiejszego robię, przy założeniu, że lato spędzam tutaj w Gdańsku, na mojej działce – Wojtkówce, a we wrześniu, co roku wyruszam w świat.

W takim razie teraz na pewno pojawiła się możliwość planowania dłuższych wyjazdów…

Tak, z tym że muszę od razu tutaj jedną rzecz zastrzec. Mam swego rodzaju psychiczną granicę. Po trzech miesiącach poza krajem, tak często zaczynam myśleć o Polsce, o przyjaciołach, rodzinie, znajomych, że dalsze podróżowanie przestaje mi sprawiać przyjemność. Wobec tego, teraz planuję podróże tak aby nie trwały dłużej niż trzy miesiące . Oczywiście odbywałem też dłuższe podróże, lecz wtedy ich końcówka nie była już taka fascynująca.

Plany na kolejne podróże

Odwiedził Pan wszystkie kraje świata, ale domyślamy się, że jest jeszcze wiele miejsc, które chciałby Pan odwiedzić.

Oczywiście, są kraje, w których byłem cztero, pięciokrotnie ale są w nich miejsca gdzie chciałbym trafić. Można tu wymienić na przykład Chiny, Brazylię czy Kanadę… również Rosję, chociaż Rosję już dość dobrze znam. Wciąż można wracać i zawsze znajdzie się coś nowego do odkrycia.

Co jest w takim razie jest na krótkiej liście na najbliższe lata?

Niektóre podróże przygotowuje się przez kilka lat. Będąc w danym rejonie, dotarcie w niektóre miejsca, na przykład dolot w danym momencie jest absurdalnie drogi więc trzeba te pomysły odłożyć na przyszłość i czekać aż pojawi się okazja i wrócić do tematu. Takie podejście jestem zmuszony stosować z racji ograniczonych środków finansowych.

Co do najbliższych planów, we wrześniu płynę statkiem do Panamy, gdzie chcę zobaczyć rzadko odwiedzane wyspy Bocas del Toro. Później również na Karaibach – skoro już będę w tym regionie – wyspę San Andres należącą do Kolumbii. Także północ jej kontynentalnej części – m.in. Santa Martę, czy Park Narodowy Tayrona przez niektórych nazywany rajem, Kiedy byłem w tym kraju, ten rejon został przeze mnie pominięty – było nie po drodze.

Spotkanie na Jamajce

W trakcie podróży po Jamajce, fot. W. Dąbrowski

Podróże nas zmieniają

Prawdopodobnie jest to zbyt rozległe pytanie, ale jeśli byłby Pan w stanie odpowiedzieć… w jaki sposób podróże zmieniły Pana jako człowieka?

Na pewno nauczyły mnie otwartości na ludzi. Fakt, że podróżuję prawie zawsze sam sprawia, że łatwiej jest mi się zbliżyć do tubylców. Jeśli jesteśmy w grupie, nawet dwu, trzyosobowej to już jesteśmy w pewnym kręgu zamkniętym, rozmawiamy między sobą, a ludzie dookoła obserwują tę grupę z dystansu. Przyznacie, że jeśli zobaczycie na ulicy samotnego cudzoziemca, który niepewnie się rozgląda, widać, że coś mu trzeba, to sami podejdziecie i zaproponujecie “czy trzeba w czymś pomóc?”. Łatwiej nawiązać jest pierwszy kontakt, który później owocuje czasem zaproszeniem na nocleg, posiłek lub wspólne zwiedzanie jakiegoś miejsca. Nie mówiąc już o podwiezieniu. Autostopem też jeździłem i to w różnych dziwnych miejscach.

Czy zgodzi się Pan ze stwierdzeniem, że podróże napędzają poczucie ciekawości świata? Czy bez podróży ta ciekawość byłaby na takim samym poziomie?

Oczywiście, mówi się przecież, że jeśli człowiek raz tego zasmakuje, tej fascynacji nowymi miejscami, tych przygód, to nie będzie mógł się tego uczucia pozbyć. Jest to choroba nieuleczalna.

Patrząc z perspektywy lat, czy coś by Pan zmienił w swoim podróżowaniu, w swoim podejściu do zjawiska podróży?

Myślę, że nie. Samotne podróżowanie z plecakiem pozwoliło mi zupełnie inaczej, wnikliwiej patrzeć na świat. Sądzę, że ten sposób się sprawdził. Kiedyś ktoś się mnie spytał czy jestem człowiekiem spełnionym i myślę, że tak jest. Wypada dziękować Opatrzności, że udało się zrealizować marzenia małego chłopca z ulicy Wąskiej w Gdańsku. Jestem w tym wieku, że mogę już obejrzeć się do tyłu i spojrzeć na swój dorobek i powiedzieć sobie “udało się, nie zmarnowałem tych lat!”.

Wojciech Dąbrowski odwiedził wszystkie kraje świata

Marcin, Adam i Wojciech Dąbrowski w jego rodzinnym Gdańsku

Własną drogą…

Jak się domyślamy to jednak nie dlatego, że udało się skompletować listę wszystkich państw, tylko dlatego, że szedł Pan swoją drogą spełniając marzenia…

Lista państw wraz ze zdjęciami i relacjami z podróży, którą umieściłem na swojej stronie nie powstała dlatego, że jest coś “do odhaczenia” i to zostało odhaczone. Ludzie oceniając podróżnika szukają jakiegoś kryterium, więc najprostszym kryterium jest ilość odwiedzonych państw. Listę umieściłem po to aby uniknąć tych ciągłych pytań “ile państw Pan odwiedził?” Na liście w końcu znalazły się wszystkie z nich. Listę stworzyłem też po to aby pokazać ludziom, że jeśli się bardzo czegoś chce to można tego dokonać.

Czasem ludzie wychodzą z założenia, że dotarcie gdzieś na kraniec świata dla zwykłego śmiertelnika nie jest możliwe. Jest możliwe, ale nie od razu, tylko spokojnie, powoli, krok po kroku. Nie z gorącą głową. Trzeba najpierw spróbować samotnego podróżowania, niekoniecznie daleko. Poznać, jak to w trasie jest, nabyć doświadczenia, nauczyć się co od czego w trampingu zależy, a później nawet najdalsze kraje staną przed nami otworem.

Zawsze Pan podkreśla, że nigdy nie korzystał Pan z pomocy sponsorów, zawsze podróżował Pan tylko za zarobione własnymi rękami i własną głową pieniądze.

Uważam, że wokół nas jest tyle niedostatku, osób chorych, kalekich, cierpiących, że jeżeli jakiś sponsor, firma czy osoba prywatna ma pieniądze to raczej powinna je przeznaczyć na działalność charytatywną. Wstydziłbym się brać pieniądze, widząc, że są przeznaczane na realizację moich ambicji, a nie na tego typu potrzeby. Poza tym podróżowanie bez sponsorów daje mi komfort. Nikt mi nie pokazuje palcem gdzie mam jechać, poza tym nie muszę się oblepiać reklamowymi nalepkami, a relacjonując później wyprawy nie muszę podkreślać, że wyjazd został zrealizowany dzięki tej i tej firmie. Co więcej, pokazuję w ten sposób młodym ludziom, którzy czasem pytają mnie jak znaleźć sponsora na wyprawę. Odpowiadam im “nie wiem jak, nigdy nie korzystałem z takiej pomocy”.

Niezdrowy wyścig

Wracając do wątku odwiedzonych wszystkich państw świata; czy wiele jest takich osób jak Pan, które odwiedziły wszystkie kraje?

W Polsce wydaje mi się, że poza mną i Panem Majewskim, który podróżuje trochę inaczej niż ja, nikogo więcej nie ma. Chciałbym tu podkreślić, że nie podróżuję po to żeby ustanawiać jakieś rekordy. Natomiast w świecie, w którym dziś trwa nieustanny wyścig o lepszą pozycję niestety częste jest takie podejście, że podróżnik chce pokazać ilość odwiedzonych krajów jako swoje osiągnięcie. Są kluby internetowe i środowiskowe, jak np. Travelers Century Club, które publikują listę, a członkowie odhaczają na niej, gdzie byli.

Pozycja na liście decyduje o pozycji w klubie. Czasem takie podejście rodzi absurdy, bo współzawodnictwo prowadzi do podróżowania tylko po to, by “odfajkować” kolejną pozycję.  Posłużę się tutaj przykładem. Kiedyś, po długich staraniach udało mi się załatwić wyjazd na Wyspę Bożego Narodzenia pośrodku Pacyfiku. Czekałem na wyjazd w to miejsce na Fidżi, gdzie spotkałem pewnego podróżnika, poznanego kilka lat wcześniej, gdy odwiedzałem Antarktydę. Zapytany dokąd jedzie, odparł, że wybiera się na Tokelau. Ponieważ byłem tam kilka lat wcześniej ciekawiło mnie, dlaczego się tam wybiera. Okazało się, że Tokelau jest na klubowej liście miejsc do odwiedzenia, a on chce przeskoczyć kilka pozycji wśród swoich klubowiczów i w związku z tym musi je odhaczyć.

Powstały też internetowe kluby, takie jak The Most Traveled People oraz The Best Traveled People. O co w tym wszystkim chodzi? Najistotniejsza staje się lista, aby pokazać, że ja na tle innych odwiedziłem tyle i tyle miejsc. Niestety wielu Polaków też tak jeździ. Mnie też do niejednego takiego klubu zapraszano, ale zaproszeń nie przyjąłem. Według mnie jest to złe podejście, choć uważam, że każdy ma prawo podróżować w taki sposób, jaki sobie wymarzył. Zaliczanie krajów prowadzi do wypaczenia idei podróżowania. Nie podróżuje się aby coś odkryć, aby coś przeżyć, tylko po to aby odhaczyć kolejną pozycję na liście…

[Fotografie wykorzystane w wywiadzie są własnością Wojciecha Dąbrowskiego. Wszelkie prawa zastrzeżone]

Książkę Wojciecha Dąbrowskiego „Na siedem kontynentów. Notatnik podróżnika” możemy zamówić na stronie internetowej autora: www.kontynenty.net

Na siedem kontynentów Wojciech Dąbrowski

Druga część rozmowy: https://travelarchitects.pl/podrozeszytenamiare/zwiedzil-caly-swiat/

Rozmawiali: Adam Warszawski i Marcin Dębski

✈️ 🇺🇸
Wyjazd do USA